Nie wiem ile minęło czasu. Drgnęłam dopiero wtedy, gdy zaczął padać deszcz. Mój wzrok oprzytomniał. Zdałam sobie sprawę, że stoję tak dwie albo trzy godziny, a mój telefon brzęczy od jakiejś dłuższej chwili. Naciągnęłam kaptur na głowę i ruszyłam na chwiejnych nogach. Drżącymi rękami odblokowałam telefon. To mama dzwoniła 7 razy... i ponownie. Odebrałam.
-H-halo? - wychrypiałam.
-Darlin, dziecko? Gdzie ty jesteś?! - zapytała zdenerwowana mama.
-J-uż idę. Zasiedziałam się w p-parku - jąkałam się nerwowo.
Usłyszałam, jak mama odetchnęła z ulgą.
-Damon jest w domu. Podjęliśmy z Markiem spontaniczną decyzję i wyjeżdżamy na Ibizę. Nie będzie nas dwa tygodnie. Macie czas, żeby się zapoznać i... - zachichotała, zapewne przez swojego chłopaka.
-J-jasne. Pa, m-mamo - rozłączyłam się, czując odrętwienie od bólu w swoim wnętrzu.
Schowałam telefon i nie panując już nad łzami pozwoliłam im swobodnie spływać mi po twarzy. Zanim dotarłam do domu, cała przemokłam. Weszłam do środka i jak najszybciej ściągnęłam zabłocone buty. Płaszczyk zawiesiłam nad kaloryferem. Głęboko oddychając weszłam na swoje piętro. Na korytarzu zatrzymał mnie Damon.
-Wyglądasz jak mokry pies - parsknął.
Pierwszy raz nie miałam ochoty się z nikim kłócić. Spojrzałam na niego na moment i ignorując jego złośliwą uwagę, weszłam do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Mozolnie przebrałam się w piżamę Kłapouchego, wrzucając mokre ubrania do kosza na pranie. Wytarłam jeszcze włosy ręcznikiem i wyszłam z łazienki. Ból psychiczny ciągle we mnie narastał. Kiedy tylko przypomniałam sobie imię Versacego, rzuciłam się na łóżko i zaczęłam wyć w poduszkę. Moje ramiona opadły z bezsilności.
-Darlin? - usłyszałam głos dobiegający z korytarza.
Jeszcze tego mi było trzeba. Nie odezwałam się. Mój atak krzyku zniknął, pozostawiając za sobą tylko szloch. Damon ewidentnie zamknął drzwi. Poszedł sobie, na co liczyłam.
-Co ci jest? - usłyszałam znowu, omylnie interpretując poprzedni dźwięk.
Łóżko ugięło się pod ciężarem jego ciała. Nie miałam siły z nim walczyć... Nawet nie chciałam, bo i tak by mnie nie posłuchał. Ostatkiem energii podniosłam się i nie przejmując się, co sobie pomyśli, usiadłam mu na kolanach, układając nogi po obu jego stronach i chowając twarz między jego obojczykami. Wtuliłam się w niego, kurczowo trzymając jego koszulki. Oplótł mnie jedną ręką w pasie, a drugą zaczął głaskać po głowie.
-Co się stało? - zapytał nieco nerwowo.
Znowu zaczęłam łkać, jeszcze bardziej rozciągając tym jego koszulkę. Bolały mnie wszystkie żebra, a w gardle uwierała wielka gula.
-Z-zostawił m-mnie - wychlipałam z trudem.
-Kto cię zostawił? - wypytywał się nieco spokojniejszym tonem.
Z trudem już łapałam powietrze, nie mogąc się uspokoić. To, co Versace wtedy powiedział... zraniło mnie doszczętnie. Kolejny raz byłam nieposkładaną układanką. Kolejny raz czułam nienawiść, pustkę i cierpienie. Byłam jak tysiące puzzli, których nikt nie mógł ułożyć w całość. A obrazem na ich okładce była naiwna idiotka.
-On,... oni wszyscy mnie zostawili - wyszeptałam.
-Ale dlaczego? I powiedz mi w końcu, kto... - warknął.
-Trener, chłopcy ze starej drużyny... Rosalie... Darius... Jason... Ashton... i... i cholera... wszyscy rozumiesz? - zapytałam retorycznie.
Już nie płakałam choć moje policzki nadal były mokre. Przez cały ten czas nie odsunęłam się nawet odrobinę od chłopaka. Mój oddech był przyśpieszony, ale panował nad kolejnym wybuchem, który powstrzymałam.
-Czemu tak myślisz? - zapytał z wyrzutem.
Zaśmiałam się nerwowo i zacisnęłam powieki.
-Bo tak jest - odpowiedziałam z nieomylną pewnością siebie.
-Ale ja przecież jeszcze tu siedzę - oznajmił.
Byłam przekonana, że lekko się uśmiecha. Odwzajemniłam uśmiech, ale taki, który był smutny.
-Bo mnie nie znasz - stwierdziłam.
Dopadł mnie kolejny atak histerycznego płaczu. A później kolejny i kolejny. Tak było do chwili, w której nie usnęłam, zmęczona własnymi rozterkami. Damon towarzyszył mi przez cały ten czas. Nic nie mówił, co mnie cieszyło. Przytulał mnie tylko, czasami pogłaskał lub mocniej uścisnął. Koiło to moje obumarłe miłością serce. Zasnęłam wtulona do niego na łyżeczki. Chyba nie miał nic przeciwko, bo nawet nie strzelił żadnego złośliwego komentarza.
~~SEN
Znowu znajdowaliśmy się na tej cholernej ściółce w lesie. Znowu siedzieliśmy na przeciwko siebie. Tylko było jakoś inaczej. Gdzie broń, którą poprzednim razem się tu zastrzeliłam?
-Christianie, ale czy będziesz zawsze? - zapytałam.
Uśmiechał się łagodnie, ale jego oczy były przepełnione smutkiem. Nie znałam powodu dlaczego tak było.
-Na zawsze - odpowiedział i zabrzmiało to jak pewnego rodzaju obietnica.
Chciałam go pocałować, przybliżając się o te parę centymetrów, ale mnie powstrzymał.
-To ty na zawsze będziesz w moim sercu, choćbym zniknął z twojego świata, ale wiedz, że zrobiłbym to tylko dlatego, żeby cię chronić i codziennie umierałbym bez ciebie, samotny w naszej miłości, odseparowany od twojego uzależniającego dotyku i cierpiący z braku twojego widoku, ale nawet wtedy, wróciłbym, jak ostatni przestępca, by tylko spojrzeć na swoją jedyną księżniczkę pod osłoną nocy, aby nie mogła zobaczyć powodu swojej nienawiści i cierpienia, bo wiem, jak bardzo by cię to zraniło kochanie... Mimo, że wiem to tak musi być, więc pocałuj mnie ostatni raz, a później wraz z zapomnieniem, znienawidź, bo bez tego JEST mi ciężej... - przyznał łamiącym się głosem.
Ostatni raz, jak prosił złączyłam nasze usta w pocałunku. Był on słodki, wyrazisty, głęboki, ale także powodował ból. Versace rozpłynął się w mgnieniu oka, a ja zostałam sama... Prawie sama, bo pod drzewem stała postać o dużych lagunowych oczach, która uśmiechała się do mnie współczująco. Poczułam, jak.umarłam po tysiąckroć. Przyczyna zgonu? Tęsknota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz