Obudziłam się ciężko dysząc. Spojrzałam na ekran telefonu. Była 9.07. Przetarłam ręka twarz i powoli wstałam. To był cholernie nienormalny sen. Wykonałam poranną toaletę i zeszłam na dół ubrana w czarne rurki oraz biały swetr. Mama była w pracy, jak co sobotę, więc nie zdziwiłam się ,że Jason siedzi sam w kuchni. Podeszłam do niego i ścisnęłam jego ramię. Jadł śniadanie i czytał jakąś gazetę. Prawdziwy, jedyny mężczyzna w tym domu. Zachichotałam. Odchylił głowę do tyłu i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
-Cześć - przywitał się i wrócił do czytania.
Na stole dostrzegłam kubek, z którego parował gorący napój. Wzięłam go w obie ręce i upiłam mały łyk.
-Hej! To moje - usłyszałam oburzony głos brata.
Przedrzeźniłam go i oddałam mu gorącą czekoladę. Zaśmiał się. Zrobiłam sobie na śniadanie płatki kukurydziane i szybko je zjadłam.
-Wybierasz się gdzieś? - zapytał Jason, kiedy myłam talerz.
-Ymm... chyba pójdę do Rose - odpowiedziałam.
Odłożyłam talerz i odwróciłam się w jego stronę.
-To dobrze, podwiozę cię - zaproponował.
-Będę przed domem za 10 minut - rzuciłam idąc do pokoju.
Przeczesałam włosy. Rozłożyły się falami na moich ramionach i plecach. Lubiłam je. Potuszowałam lekko rzęsy maskarą i zaczęłam szukać naszyjnika. Niestety nigdzie go nie było. Musiałam zgubić go wczoraj wieczorem. Byłam zła. Zeszłam na dół i wsunęłam na stopy buty. Wyszłam na zewnątrz. Jason czekał już w aucie na podjeździe. Wsiadłam do samochodu z uśmiechem. Odpalił silnik i ruszył. Kilkanaście minut później zjawiłam się u przyjaciółki. Jej mama wpuściła mnie do środka. Przywitałam się z nią i poszłam prosto do pokoju dziewczyny. Panował tam mrok. Ona sama leżała na łóżku. Wiedziałam co jest grane - miała małego kaca. Z radością odsłoniłam jednym ruchem zasłony.
-Darlin! - krzyknęła dziewczyna chowając się pod kołdrę.
Zaśmiałam się kładąc obok niej. Powoli wychyliła się zza swojej miękkiej tarczy.
-Przyniesiesz mi picie? - zapytała milutkim głosikiem.
Uśmiechnęłam się. Po chwili dorwała się do soku jabłkowego. Dałam jej też aspirynę, którą chętnie wzięła.
-Darls? - zapytała nagle ochrypłym głosem.
Spojrzałam na nią pytająco. Posłała mi uśmiech.
-Z kim wczoraj byłaś? - zadała pytanie.
Wciągnęłam powietrze przez nos. Co miałam jej odpowiedzieć? Że porwał mnie psychicznie chory koleś ze spluwą, którą wcześniej przestrzelił komuś kolano?
-Znasz jakiegoś Versace? - zapytałam.
Rosalie zmarszczyła czoło.
-Jak mogłabym nie znać? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Przewróciłam oczami.
-Dlaczego pytasz? - zainteresowała się.
-To właśnie z nim rozmawiałaś przez telefon - wzruszyłam ramionami.
Dziewczyna otworzyła usta ze zdumienia. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
-Jak to? - zapytała.
Postanowiłam nie mówić jej całej prawdy. Tylko wywołałabym niepotrzebne zamieszanie.
-Podwiózł mnie do domu - powiedziałam beznamiętnie.
Rose uśmiechnęła się i zaczęła ruszać brwiami w zabawnym geście. Prychnęłam.
-Kim on w ogóle jest? - zapytałam po dłuższej ciszy.
Spojrzała na mnie jak na idiotkę. Miałam to gdzieś. W końcu postanowiła udzielić mi odpowiedzi.
-Darlin siedziałaś w aucie najseksowniejszego przystojniaka w mieście - powiedziała.
-Pytałam kim jest - wypomniałam jej.
Westchnęła.
-A kogo to interesuje? Wiem tylko tyle, że wszyscy się go boją. Darius mówił, że lepiej nie zadzierać z nim i jego chłopaczkami - odpowiedziała. To, że się go boją to akurat nie dziwne. Nawet jego wzrok sam w sobie jest przerażający. Odgoniłam myśli dotyczące jego osoby. Posiedziałam jeszcze chwilę z Rose i wyszłam. Miałam coś do załatwienia.
VERSACE POV
Wziąłem zimny prysznic i ubrałem się. Zabrałem kluczyki od auta i wyszedłem z mieszkania. Odpaliłem silnik, ruszając w stronę głównej autostrady. Do szpitala dotarłem w nie cały kwadrans. Korzystając z windy, wyjechałem na 2 piętro. Przeszedłem przez cały korytarz do dwóch recepcjonistek. Przywitałem się z nimi i po chwili otworzyły mi drzwi prowadzące do pacjentów na oddziale onkologicznym. Bez sprzeciwu włożyłem strój ochronny składający się z fartucha i folii na buty. Zapukałem do sali numer 16 i wszedłem do środka. Leżał na swoim łóżku. Jego skóra prawie w ogóle nie różniła się od odcienia białego prześcieradła. Maluch spojrzał na mnie z ogromnym uśmiechem. Odwzajemniłem go podchodząc bliżej. Był to sztuczny uśmiech.
-Cześć mistrzu - przywitałem się.
Pięcioletni Michael zeskoczył z łóżka i podbiegł do mnie z wyciągniętymi rękoma. Uniosłem go, a on przytulił się do mnie. Zakuło mnie w sercu. Cholera. Starałem się utrzymać pozory. Nie mogłem okazać słabości. Zwłaszcza smutku... przy nim. Chłopiec po chwili przeniósł swoje drobne ręce z mojego karku na policzki. Wpatrywał się we mnie przez dłuższy czas.
-Nie było cię - powiedział patrząc mi w oczy.
-Przepraszam. Miałem dużo spraw na głowie - odpowiedziałem.
-Nie chcesz już mnie odwiedzać? - zapytał.
Cholera dlaczego to tak boli? Spojrzałem na niego zdziwiony.
-Dlaczego tak myślisz? - zapytałem marszcząc brwi.
-Rodzice powiedzieli, że nie zawsze przy mnie będziesz - odpowiedział.
Przełknąłem wielką gulę w gardle.
-Obiecuję ci, że nigdy cię nie zostawię - powiedziałem.
Uśmiechnął się.
-Pójdziemy gdzieś? - zapytał.
Odwzajemniłem uśmiech dając mu tym odpowiedź. Opuściłem go na ziemię i pomogłem mu się ubrać. Wyszliśmy z sali, a następnie z oddziału. Jedna z recepcjonistek skarciła mnie wzrokiem. Nie podobało jej się, że zabieram gdzieś malucha.
-Gdzie się wybieracie, Michael? - zapytała ta druga.
Była o wiele młodsza od tamtej. Wiedziałem, że pyta tylko dlatego, żeby zwrócić na siebie moją uwagę. Powstrzymałem się przed prychnięciem. Chłopiec spojrzał na mnie.
-Nie opuścimy szpitala - poinformowałem je.
Przeszliśmy na korytarz, gdzie pracownice nie mogły nas już dostrzec.
-Ponosisz mnie na barana? - zapytał chłopiec.
-No nie wiem. Jesteś silnym i ciężkim młodym mężczyzną, ale chyba dam radę - zażartowałem.
Ukazał wtedy swoje małe, białe ząbki. Uniosłem go z łatwością i posadziłem sobie na karku. Przytrzymałem go za nogi i wszedłem do windy, schylając się odrobinę.
-Zjemy coś? - zapytałem.
-Tak! - krzyknął uradowany.
Nacisnąłem guzik w windzie, który oznaczał parter, gdzie znajdował się barek. Czekając aż winda zjedzie stanąłem przed lustrem i zacząłem robić głupie miny. Oboje śmialiśmy się jak dzieci. On nim był. Miał więcej energii i siły niż dawali mu lekarze. Była to wola walki, której nie pozwolę mu stracić. Kiedy winda się zatrzymała, ruszyłem krętym korytarzem, by po chwili wyjść na większą, kolorową przestrzeń. Zawsze było tu weselej niż w innych częściach ogromnego budynku. Wybierając stolik, ściągnąłem go sobie z ramion i postawiłem na ziemi. Wdrapał się na jedno z krzeseł i grzecznie usiadł.
-Poczekaj tu chwilę, wezmę jedzenie - powiedziałem.
W geście pokiwałem mu palcem na co się uśmiechnął. Podeszłem do stanowiska zamówień i przywitałem pracownika.
-Dwa kremy szpinakowe i dwa małe sheikhi - powiedziałem wyjmując pieniądze.
Kazałem wziąć mu resztę i zrobił to. Nerwowo odwracałem się, żeby sprawdzić czy chłopiec czeka przy stoliku. Był tam. Wziąłem tacę z jedzeniem i ruszyłem w jego stronę. Postawiłem przed nim przystawkę. Poczekał aż usiądę i mozolnie zaczął jeść swoją porcję. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, jakby to był normalny dzień. Nie był nim jednak. Z dnia na dzień z Michaela ubywało życie. Czas leciał jak piasek przez palce, a ja nie mogłem nic na to poradzić. Nie chciałem myśleć o tym, co miało nadejść. Unikałem tego tak, jakby nigdy nie miało się zdarzyć. Przecież to było tylko niewinne dziecko, które nie miało szans poznać życia. Mój mały Mickey miał nidgy nie dorosnąć. To niesprawiedliwe. Kiedy kończyłem sheikha, on zaczynał swojego. Poczekałem aż go wypije.
-Jestem pojedzony, ale zmęczony - oznajmił dumnie.
-Czas wracać do pokoju, bo naślą na mnie ordynatora - zaśmiałem się.
Ponownie wziąłem go na barana i ruszyłem na oddział. Znajdując się na drugim piętrze na zakręcie stanąłem jak wryty. Na jednym z krzeseł siedział nie kto inny jak Darlin Lightwood. Trzymała mocno w rękach jakiś papier. Studiowała go ze zmarszczonym czołem, żeby później się uśmiechnąć. Odetchnęła otwierając przy tym usta i podniosła głowę. Kiedy mnie zobaczyła jej ładny uśmiech zniknął. Zignorowałem ją i podeszłem do dwóch kobiet by ponownie otworzyły mi drzwi.
-Spacer się udał? - zapytała młodsza chłopca.
Zerkała na mnie. Ewidentnie na mnie leciała.
-Tak - odpowiedział mały.
W jego głosie słychać było zmęczenie. Wszedłem na oddział czując na sobie wzrok dziewczyny siedzącej na krześle. Położyłem chłopca na jego łóżku i pomogłem mu ubrać piżamę supermana. Ułożył głowę na poduszce tak, by mógł na mnie patrzeć. Przysunąłem krzesło i usiadłem na nim.
-Zostanę dopóki nie zaśniesz - wyprzedziłem jego prośbę.
Uśmiechnął się i przymknął powieki. Zasnął już po krótkiej chwili. Wstałem i wykradłem się z pokoju. Wiedziałem, że muszę iść odreagować emocje. Zawsze to robiłem. Wychodząc szybkim krokiem z oddziału usłyszałem prychnięcie. Dziewczyna nadal siedziała na krześle i patrzyła na mnie. Podeszłem do niej i złapałem ją za ramię, wyprowadzając. Próbowała nieudolnie wyszarpnąć się z mojego uścisku. Wepchnąłem ją do windy i nacisnąłem guzik prowadzący do prosektorium. Nie powinno tam nikogo być. Następnie przycisnąłem dziewczynę swoim ciałem do ściany i zmusiłem ją żeby na mnie spojrzała. W jej zielonych oczach widziałem wściekłość.
-Nigdy więcej na mnie nie prychaj - wycedziłem przez zęby.
Zmarszczyła brwi. Mimo, że znałem ją tylko kilkanaście godzin wiedziałem, że była uparta.
-Puść mnie - powiedziała.
Nie próbowała się już wyrywać. Liczyła na to, że sam ją puszczę. Uśmiechnąłem się złośliwie. Przybliżyłem swoją twarz do jej i agresywnie wpiłem się w jej usta. Poczułem jak nogi jej się uginają. O to chodziło skarbie - pomyślałem. Przeniosłem ręce z jej nadgarstków na talię. Poczułem przyjemne dreszcze. Ale cholera... Dlaczego nie oddała pocałunku? Nie ruszyła się nawet, jak gdyby była nieobecna. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem. Odsunąłem się od niej na pół metra. Nie kryłem zdziwienia i... zawiedzenia. Bo właśnie tego teraz potrzebowałem. Inne dziewczyny dałyby mi to z chęcią w każdym miejscu na świecie, żebym później tylko potraktował je jak szmaty. Dziewczyna patrzyła na mnie z uniesioną głową.
-Co jest z tobą nie tak? - zapytała przez zaciśnięte zęby.
Zmarszczyłem czoło. Rozumiałem jej pytanie. Uśmiechnąłem się smutno nie umiejąc tego zatuszować.
-Wszystko - odpowiedziałem.
Rozluźniła się i ignorując moją osobę nacisnęła na jeden z przycisków windy.
-Więc musisz coś z tym zrobić - stwierdziła, kiedy wyjechaliśmy na parter.
Wyszła, a ja ruszyłem za nią.
-Nie uderzyłam cię tylko dlatego, że widzę, że coś jest nie tak. Nawet jak na twoją osobę - dodała.
Próbowałem odgadnąć wyraz jej twarzy. Z łatwością dotrzymywałem jej kroku choć jak na jej niski wzrost szła bardzo szybko.
-Chodź ze mną do klubu - wypaliłem wychodząc na świeże powietrze.
Zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na mnie unosząc głowę, by móc spojrzeć mi w oczy.
-Justin sprawdzałeś może czy masz gorączkę? - zapytała sarkastycznie.
To zbiło mnie z tropu.
-Skąd wiesz jak mam na imię? - zapytałem unosząc brwi.
Wzruszyła ramionami. Westchnąłem.
-Chodź ze mną. Muszę wypić coś mocniejszego i potrzebuję kogoś do towarzystwa - powiedziałem.
Zastanowiła się na chwilę.
-Nie wiesz może co się stało wczoraj z moim naszyjnikiem? - zapytała.
Posłałem jej słaby uśmiech.
-Zostawiłaś go w moim samochodzie i jeżeli chcesz go odzyskać to musisz mi podarować trochę twojego czasu wieczorem - poinformowałem ją.
-Nie piję - sprostowała.
-Nie musisz. Chodź, odwiozę cię.
Ruszyła za mną wlekąc nogami. Rozbawiła mnie nieco jej upartość, choć u innych wyprowadzała mnie z równowagi. Wsiedliśmy do auta. Odpaliłem silnik i ruszyłem.
-O której po mnie przyjedziesz? - zapytała.
-Pasuje ci 20.00?
-Może być - odpowiedziała.
Zapadła między nami cisza trwająca, aż do samego jej domu. Nacisnęła klamkę i chciała już wysiąść, kiedy ją powstrzymałem.
-Przepraszam za to w windzie - powiedziałem opierając ręce o kierownicę.
Wysiadła, ale schyliła się w moją stronę.
-Tacy jak ty przepraszają? - zapytała.
-Nie. Tylko ci się zdawało - odgryzłem się.
Wywołało to na jej twarzy uśmiech.
-Umm... mógłbyś dać mi teraz ten naszyjnik? - przygryzła wargę.
Zastanowiłem się na chwilę.
-A jaką mam gwarancję, że mnie nie wystawisz?
-Dotrzymuję słowa - oburzyła się.
Ze skrytki wyjąłem naszyjnik i podałem go jej. Kiedy nasze dłonie się zetknęły poczułem prąd. Darlin szybko cofnęła rękę. Zmarszczyłem czoło. Wycofała się.
-Dzięki - powiedziała na koniec i po chwili znikła za drzwiami swojego domu.
Ruszyłem z piskiem opon.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz